Monday 14 March 2011









Oto płyta artysty solowego. Ten frazes nabiera dość ważnego znaczenia w tym przypadku.












Kto to?
Nie grzeszący popularnością w Polsce, w USA wychwalany pod niebiosa. Kurt Vile od trzech lat ma miejsce na muzycznej mapie Ameryki, a opiniowany przez nas album to czwarte jego długogrające wydawnictwo.

Co to?
Gra on muzykę jak żadna inna zakorzenioną w historii solowych amerykańskich rockmenów i jego muzyka niesie ze sobą całą jego indywidualność i osobowość. Dlatego zwracamy uwagę na pojęcie "artysta solowy". Albo go polubisz albo nie.

Land of the free
Dla nas jest ok z dwoma kawałkami które, pokochaliśmy (na dole). Kurt ma charakterystyczną gitarę oraz stylowy głos (coś między wczesnym Reedem i późnym Pettym) z osobliwymi przeciągnięciami. Nie powiemy - dobrze się tego słucha. Przeważa akustyczna gitarka, szerokie horyzonty, gwieździste nieba i krwawy Kanion Kolorado.

Aż cztery, czy tylko cztery?
Dlaczego więc taka nota? Bo nie szalejemy za amerykańską tradycją songwritingu. A oprócz dwóch numerów reszty słucha się dobrze przy piwku, lecz wzruszeń musimy szukać gdzieś indziej.


DO POSŁUCHANIA:

Na pewno: 02 Jesus Fever


Dla wytrwałych: 09 Smoke Ring For My Halo

0 comments:

Post a Comment

Archiwalia

Powered by Blogger.